Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 021.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stoją... W złéj godzinie, Bóg niech uchowa, mogą się porwać... Oka trzeba, miłościwy panie, oka trzeba.
Belina pomruczał coś tak niewyraźnego, iż Sobek wcale nie dosłyszał, ręką zamachnął.
— Miłościwy panie, to dla was nie nowina pewnie — dodał bartnik.
— Nie nowina — krotko rzekł gospodarz. — Patrzcie i słuchajcie — dobry z was człek. — Patrzcie, oczów nigdy nadto.
Ukłonił się bartnik, trochę uspokojony; oba do rozmowy skłonni nie byli, kilka słów starczyło do porozumienia. — Złe znaki mnożyły się co dnia, bartnik chodził niespokojny. — Co zajrzał Belinie w oczy, to się na czas uspokoił, a wkrótce potém coś znowu poruszało.
Złe znaki mnożyły się co dnia.
Sobek jak w lesie i kniei, tak między ludźmi umiał rozpoznawać, którędy iść trzeba było i gdzie zwierza szukać, ale tu mu zacierano tropy i uchodzono zawczasu. Chytrości zażyć musiał.
Szopa, w któréj stały konie, jednemi wrotami ku podwórcu wychodziła, na którém lud leżał pokotem i całe dnie spędzał stękając i gwarząc.
Sobek tu sobie obrał na pniaku siedzenie, tak, że wrota na pół otwarte go zasłaniały. — Kręcił przewiąsła ze słomy, wiązał maty, dłubał coś nożem z drzewa, po całych dniach udawał tak zajętego robotą jakąś, że nawet nie podniósł oczu.