Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 017.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na przygotowanych szubienicach, pochwyconych powiesić.
Stało się to tak szybko, niespodzianie, szczęśliwie, że gdy nazad do wrót przypadli, ledwie oczom wierzyć chciano, widząc ich z powrotem.
Okrwawione topory, miecze i ręce świadczyły, że się nie darmo chełpili. — Tłum ich nawet nie ścigał po nocy, gdyż znaczna jego część w pierwszéj chwili się rozpierzchła, i nie prędko wrócić ośmieliła. Nim znowu ognie porozpalali, rozpatrzyli się, obliczyli, Doliwów już nie było.
Wszebor wracał jako zwycięzca, wesół, szczęśliwy, dumny. — Witano go, przyklaskując mu, tylko Belina syna uścisnąwszy, rzekł stłumionym głosem:
— Nie mogłem wam wzbronić. — Daj Boże tylko, byśmy krótkiej radości nie opłacili drogo!
Do rana nic nowego nie zaszło, w obozie ruch, krzyk, wrzawa panowały do świtu. Jak na brzask przyszli ludzie trupy z szubienic pozdejmować, aby ich wstydu nie widział dzień jasny.
Zrana jak byli zwykli, ogni nie rozłożyli, krzątali się tu i owdzie, miotając, kłócąc, a kilku konnych pobiegło w lasy.
Dzień tak cały, minął na pozór spokojnie — wyprawa do rozmów i opowiadań dostarczała obfitego wątku. Na dole w wielkiéj izbie, na wyżkach u kądzieli, o tém tylko rozprawiano.
Zdana się chlubiła bratem, a mówiąc o nim,