Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 011.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jemne ujadanie i łajanie. Przychodziła gromadka, stawała w boki się wziąwszy i wyzywała do téj utarczki, w któréj sobie przezwisk i obelg nie żałowano. — Pluto na siebie i pięści pokazywano, szubienicami grożono, na których już dwa psy wisiały, czasem kto niecierpliwszy puścił kamień lub strzałę, i noc dawała spoczynek.
Doliwom to życie w zamknięciu, jednostajne, przykrzyło się codzień bardziéj. W kilka dni zaczęli namawiać do wycieczki, ofiarując się prowadzić, ale i na to nie było zgody. Minęło już tak dni z dziesięć, a że się po kilka razy na dzień ścierali, u komina siedząc w wielkiéj izbie, to z jednym, to z drugim, w końcu się ze wszystkiemi niemal poróżniwszy, osamotnieni chodzili i posępni. — Spory to były niestraszne, nazajutrz zapominano o nich, rozpoczynano rozmowę na nowo, która się jak pierwsza, kłótnią kończyła. Gdy wieczór nadszedł, z nim chłód i ciemność, przywlekali się oba do cieplejszéj izby, siadali pospołu z drugiemi, słuchali milcząc zrazu, potém się któremu co gorzkiego wyrwało, ząb za ząb zaczęto się kłócić i swarzyć i — tak wieczór przechodził.
Raz tedy, pono jedenastego dnia, nie zważając na to, że stary Belina wszedłszy po cichu, stał z tyłu, Wszebor, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się kwaśno: