Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 222.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z głodu mrzemy — rzekł drugi.
— Jeszcze do roboty pędzą, choć jeść nie dają, wtrącił głos kobiecy.
— Dobrze tym, co pomarli! — mówił inny — ot poszli do swoich i biedy nie zaznają...
— To się dopiero teraz zacznie, jak nas zewsząd osaczą — rzekł stary głos. — Oni będą z łuków strzelali, a my musim ciężkie belki dźwigać i kamienie; a kogo strzała popadnie, jeśli nie nas! Oni mają zbroje i kaftany i tarcze, a my co? Sukmanę strzała przebije.
— Pewnie, pewnie — żywiéj począł inny — a no, niech nadejdzie więcéj, trzeba sobie rady dawać... Nie myślą o nas, pomyślemy o sobie. Co nam zrobią, gorszego ot tamci? Taż to nasi... Jak się z niemi zwąchamy, niech ziemianie idą w pęta... my choć na pogorzeliska wróciemy.
— A jakże z niemi się dogadać? — odparł stary — abo to łatwo? Myślisz, oni na nas oka nie mają, albo nam wierzą? Wiedzą oni, co u nas pod skórą.
— Dogadać się — podchwycił pierwszy — albo to sposobu nie ma?
— A jakiż? jaki?
— Nocką się spuścić z wałów łatwo — rzek śmiejąc się zapytany.
Była chwila milczenia długa i szepty.
— Tak i zrobić — rzekł stary — a nie, to wyzdychamy wszyscy...