Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 216.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

horodyszcza.... Jedna z nich oko napastnikowi wybiła! chwycił się za nie i z konia ztoczył. — Drudzy dopiero opamiętawszy się, porwali go i przeklinając a łając, do swego obozu wrócili.
Tak zszedł prawie cały dzień w nieustannym ruchu i zajęciu, a na Doliwów chodzących tu i owdzie, nie wiele zważano. — Wszeborowi się chciało dostać koniecznie do Spytkowej, albo ją ku sobie wyprosić, ale Sobek powiadał, że cały niemal dzień przeleżała płacząc, i nie mogąc się utulić, tak ją wiadomość o mężu poruszyła.
Ku wieczorowi przecie się to jakoś uśmierzyło, bo choć z oczyma zapłakanemi, ujrzano wychodzącą na wyżki, panią Martę, a Wszebor jak tylko to dojrzał, zaraz ku niéj pospieszył. Chociaż zakaz był dla mężczyzn, iż się do niewiast na pomost dobywać nie było im wolno, nie zważał na to Doliwa.
Pani mu była dosyć rada, że tak żwawo się do niéj garnął, choć to już teraz na nic przydać się nie mogło. Wszeborowi szło o to, aby ją tu pobuntować i do dobrowolnego ujścia z horodyszcza namówić, bo już się téj myśli zbyć nie mógł. — Przystąpił więc, dowiadując się naprzód o nią i o córkę, a wnet nad nieszczęśliwym stanem horodyszcza poczynając rozwodzić żale.
— My tu nic dobrego nie wysiedzim — odezwał się półgłosem. — Jam ci przecie nie darmo jeździł i zdrowie narażał, na swem oczy widział,