Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 215.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szło to raźno, ludzie byli i leżeniem i złą strawą i długiém rozleniwieniem, osłabli... Dano tego dnia po kawałku mięsa, po kubku kwaśnego piwa, i to nie pomogło wiele.
W dolinie do południa jak stali ci co przyciągnęli, tak się nie ruszyli. Miano ich na oku. Najadłszy się i napiwszy dopiéro, kilku się ich na koniach ku wrotom poczęło przysuwać. Dano znać Belinie, który co najlepszych z łukami postawił u wrót i kazał, gdy na strzał przyjdą, — puścić na nich strzały. Lecz że widzieli gotowość po okopach, stanęli w takiéj odległości, iż ich dosiądz nie było można. A że cisza była wielka, bo i wiatru najmniejszego, słowa zdaleka dolatywały.
Pijana gromada krzyczała ku grodzisku, — potrząsając powrozami, które u pasów miała.
— Gotujcie ręce na pęta.... Niedługo was wykurzym z téj jamy!
A tu z wałów nawzajem jak huknęli:
— Psie syny! pogany! zbóje... Niedoczekanie wasze! Wszyscy tu padniecie!!
Z jednéj i z drugiéj strony pięści powystawiano, i co kto miał na sercu i w gębie wyplunął.
Na kilka pacierzy trwało to nawoływanie z jednéj i drugiéj strony, aż w sobie żółć poruszyli, tak, że owa dzicz poczęła się rwać ku wrotom, zapomniawszy niebezpieczeństwa, a ci co za ostrokołami stali, na wpół się przez nie powychylali. Z tyłu kilku łuki napięło i strzały świsnęły od