Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 208.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gorsze, a w niektórych miejscach, gdzie poopadały, pozatykano dziury płotami staremi i darnem.
Belina, który się rozglądał ciągle, dostrzegł łatwo, że na tę stronę rachować musiano, zwłaszcza gdyby mrozy, których lada dzień się można było spodziewać, nadeszły.
Sam on teraz dopiéro widział, iż gródek od rzeczki łatwiejszym był do zdobycia, i, nie tracąc czasu, wnet ludzi zpędzić kazał, aby okopy poprawić, a ostrokoły umocnić. Drzewa na nie inaczéj dostać nie było można, jak rozbierając szopy, pod któremi się ludzie w słotny czas tulili — a nie było co rozmyślać i część schronienia tego musiano poświęcić.
Wzięto się wnet do roboty...
Popłoch, jaki przybycie gromad sprawiło na zamku, odbijał się w całym życia jego trybie. Na mszę świętą ojca Gedeona, zeszli się wszyscy, a niewiasty, słuchając jéj, płakały i zawodziły. Ranni i bezsilni, co pod dachem musieli pozostać, rozprawiali bez miary. Tym co nie robili nic, to co robiono, wydawało się niedostateczném i niedobrém. Wszebor, co w lepszego nic nie wierzył, pomimo to miał ochotę do wycieczki.
— Nie mamy nic do stracenia, mówił — tak czy inak ginąć nam potrzeba, przynajmniéj się człek krwi paskudnéj napije i gniew spędzi na karkach téj dziczy...