Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 196.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się potrzeba, a w lesie go łatwo dostać, zwłaszcza gdy z pierwszych łowów dwa łosie przyciągnięto i sarn kilka — puszczał ochotników na niebezpieczną wyprawę. Każdego dnia, gdy przyszło do wycieczki cisnęli się i prosili wszyscy niemal, oprócz starców i chorych — silniejszych tylko i tych co dobre konie mieii puszczał Belina... A kto sam nie mógł iść, bo liczbie wielkiéj oddalać się nie dozwalał — ten stawał przynajmniéj na pomostach, aby się przypatrzeć i oczyma za szczęśliwemi pogonić... W te dni było o czém mówić i czém się podwójnie niepokoić. Wrócą, nie wrócą! co ich tam spotka? Nuż czerń napadnie!
Do późnego wieczora wyglądano, upatrywano, a gdy się orszak z lasu wytknął, dopieroż wołanie — Jadą! zwierza wloką! Jadą!
Otwierały się jako na przyjęcie zwyciężców powracających wrota, radość na chwilę i ciekawość ożywiała wszystkich, kupili się ku wnijściu na powitanie... A potém u ogniska w wielkiéj izbie, było co do późnéj opowiadać nocy, kto lepiéj oszczepem cisnął, kto prędzej zabiegł drogę, kto dobił upadłe zwierzę, kto ranione dogonił. Gdy się takich wycieczek kilka powiodło, a w żadnéj z nich nie spotkali nikogo, stary Belina téż nie był przeciwny łowom, które zasilały oblężonych. Mięso łosie solono i w beczki zamykano, aby się na późniejszy czas zaopatrzyć. Poszło we