Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 178.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, przykazanie dostałem od władyki: pan mój, wola jego, słuchać trzeba. Jutro pod wieczór, Bóg da, pod Horodyszcze się dostaniemy, byle jeszcze w porę!
— Jużci tam Masław się nie wybierze tak rychło — rzekł Wszebór.
— Pewnie, ale go czerń poprzedzi, bo osaczyć mieli niebawem, aby gródek z lasu żywności sobie łowami nie ciągnął. Nuż między grodkiem a nami staną gromady?
— Jedźmy na noc całą! — zawołał Wszebor — niech konie popadają, byleśmy się nie opóźnili.
Sobek ręką ukazał przed siebie... Dosyć tego było aby o niemożności podróży nocnéj przekonać.
Jesienna ciemność chmurnego nieba o krok nic nie dozwalała rozeznać. Na szarém tle wyschłe drzew obnażonych gałęzie sterczały dziwnie poplątane, rosnąc niby z mroku i ginąc we mrokach. Oprócz téj siatki nad głowami i gąszczy przed sobą, którą rękami trzeba było rozpoznawać, nie widać było tylko noc jedną, czarną, nie zgłębioną, jak nicość i śmierć straszną. Najmężniejsze serce wśród tego zamętu, musiało uczuć boleść jaką sprawia zgon, gdy oczy widziéć, uszy słyszeć przestają. Po nad puszczą tą cisza śmierci leżała, tak straszna jak ciemność, pokrewna im, siostrzyca... Chwilami nawet wycie dzikiego zwierza byłoby się wydało miłém, zwiastowałoby życie, niebezpieczeństwo, walkę... W téj głuchéj ciszy