Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bądź dobréj myśli — rzekł cicho — stary Trepka inaczéj mówić nie może, aliści co godzina się wybawienia spodziewać trzeba.
— Jakiegoż? jakiego? — podchwycił zżymając się Wszebor.
— Niepotrzebnie ci z tego tajemnicę czynią — ciągnął Samko spokojnie. — Co dnia się spodziewamy królewicza, a jużeśmy o nim i wieść mieli.
Wszebor ździwione oczy wlepił w Dryję, który mówił pochyliwszy się doń:
— Jeszcze się u nas tyle rycerstwa znalazło, że było kogo posłać do jéjmości królowéj wdowy, z błaganiem ażeby syna nam dała...
— Nie przeczę ja — odezwał się Doliwa — że królewicza osoba i odgłos jego imienia wiele waży. Cóż potem? raz go Masław wygnał, potrafi go się pozbyć postrachem powtóre, albo go zgubi. Mamyż my siłę ażeby stanąć przeciw niemu?
— Znajdziemy — mówił Dryja, któremu oczy się świeciły nadzieją jakąś. — Cesarz niemiecki da mu pomoc, a kto wie czy i z drugiéj strony nie nadciągnie co jeszcze...
Uśmiechnął się.
— Obiecujeż się królewicz? — zapytał Wszebor — zkąd o tém wiecie?
— Widzisz, mała nas kupka jest, a cóś się tu warzy i praży — odparł Dryja pochyliwszy się ku niemu. — Do królowéj pojechali posłowie, część ich tu wczoraj wróciła.