Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 167.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szyzny przykro dotknęła, iż nie mając ochoty dłużéj rozpowiadać, pokłonił się tylko i z namiotu wyszedł, na Sobka skinąwszy.
Rozżalonym był wielce, tak że postanowił cokolwiek koniowi dawszy wypocząć, natychmiast w dalszą się puścić drogę. Gdy Sobek doń przystąpił, w twarzy jego postrzegł téż jakiś wyraz dziwny obawy i zakłopotania.
— Nam w drogę czas! — rzekł Wszebor.
Sobek włosy pogładził.
— Pewnie, pewnie — mruknął...
Stał jednak nie biorąc się do niczego. Po krótkim namyśle do kolan mu rękę przyłożył.
— A jakże ja tu starego mojego poranionego porzucę? — zapytał.
— Cóż ja znowu bez was poradzę! — krzyknął Wszebor, któremu się na gniew zbierało. Odwiedźcie mię do Horodyszcza, a potém... czyńcie sobie co chcecie. Do tegoście obowiązani, i ja was gotów jestem przymusić.
Sobkowi się gęba jakoś skrzywiła, pochylił się do kolan.
— Jest tu komu mnie obronić i zastawić się za mnie — rzekł bez gniewu — o przymusie nie ma co gadać. Należy się wam odemnie żebym na drogę doprowadził... to zrobię.
Wszebor gniewny, mówić już dłużéj nie chciał, odwrócił się od bartnika. Miał iść konia swojego szukać, gdy się doń Dryja przybliżył.