Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 149.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jak nie ma — rzekł śmiejąc się poseł — choć się tam który po lasach tłucze, przyjdzie zimno, mróz i wilcy reszty dojedzą.
— A gródki popalone?
— Gdzie który się jeszcze ostał, na niedługo — odparł poseł. — Tu w pobliżu tylko na jeden sami może rady nie damy. Gdybyś nam ludzi wojennych i pomoc dał, łatwiéj by przyszło.
— Któryż to? — odezwał się Masław...
Gromada cała, głusząc się, poczęła wołać:
— Olszowe Horodyszcze!
Wszeborowi krew wystąpiła na twarz.
— Okopali się tam psie syny — ciągnął daléj mówca — ostrokołami otkali, i pilnują a bronią tak, że ich trudno wziąć. Głód ich zmorzy, to prawda, a co potém, niewiast tam dosyć jest, coby się przydały nam, pochudną; co jest zapasu wyjedzą, a nuż czechy przyjdą i złupią? Bogactwa tam wielkie, szkoda stracić.
— Olszowe Horodyszcze! — mruknął Masław, pytając...
Poseł ręką wskazał stronę w któréj leżało...
— Dajcie nam ludzi — rzekł — jak się rzucimy na wały razem ze wszystkich stron, nie obronią się... Skarbami choćbyśmy po połowie się podzielili, dosyć ich dla wszystkich będzie. Pozwozili ich tam moc zewsząd wielką, a i stary Belina sam zasobny był... Trzeba to gniazdo wywrócić ze szczętem...