Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wartości nierównéj, jedna do drugiéj niepodobna. Ręce co ją zrzucały, nieumiały rozróżnić nawet, co więcéj, a co mniéj było warte. Najdroższe rzeczy obok lichych leżały, jedne z drugiemi i na drugich, jak w szopie nawiezione zboże i siano.
— Hej! — zawołał stary, drzwi otwierając — zabierajcie co chcecie! Takie rozkazanie pańskie! Nie żałujcie! Rękami na kupy i pułki wskazywał.
— Hej! co dusza zapragnie! Widzicie, jest u nas w czém wybierać! I uśmiechnął się stary gładząc głowę.
Na policy osobno, leżały pozłociste i złote łańcuchy na kupie. Ku tym podszedł stary, jeden i drugi na ręku zważył, popatrzył i ciężki jeden łańcuch wybrawszy, chciał go już podać Wszeborowi, gdy na nim przyschłéj krwi dostrzegł ślady, zaburczał coś pod nosem, ku drzwiom poszedł, gdzie stał kubeł z wodą, zanurzył w nim i połą wycierać zaczął.
Ze wstrętem wziął się do odziewania Doliwa, ale mus był. Pomagał mu do tego ochoczo stary, ciągle powtarzając, aby sobie co najlepsze wybierał, a nie tracił czasu.
Szło mu o to, by rozkaz pański spełnił jak najlepiéj.
— Ino spieszcie — mówił — jego miłość czekać nie lubi, a chce was mieć przy stole. Wielki czas...