Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tém popatrzał na Wszebora nędznie odzianego, który stał przed nim, rozkazów oczekując.
— Ty tak w téj siermiędze ze mną iść nie możesz — zawołał — zostaniesz w czółnie. Pójdziesz osobno na zamek piechotą. Huba, gdy powrócim, ze skarbca ci wydać każe odzież, jaka mojemu ochmistrzowi przystała.
Nie bój się — dodał z uśmiechem — i łańcuch będzie i wszystko! Mam ja tego podostatkiem. Chcę by ludzie na mój dwór patrząc, dziwili się, nie naśmiewali.
Skinął na Hubę i szepnął mu coś do ucha wskazując Wszebora. Łodzie tymczasem, do których pędzenia było kilku Mazurów z wiosłami i drągami, szybko poczęły rzekę przerzynać. Na głębinach wszyscy się do wioseł brali, na mieliznach odpierano drągami. Ludzie pracowali żywo, nawzajem się napędzając, jakby czuli, że pan ich czekać nie lubi.
Masław, stojąc w łodzi, na zamek spoglądał dumnie, nie mówił już nic, nadto mając słuchaczów, kilka razy tylko Wszeborowi ręką wskazał na gród, którego posiadaniem pysznił się i radował.
W istocie poważnie rozsiadało się zamczysko na wyniosłości brzega, a na okopach mnogi lud widać było, który ku przybywającemu spoglądał. Gdy łódź do lądu przybiła i konie z niéj wyprowadzono, Masław skinieniem Doliwę pożegnawszy,