Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 091.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ci co się poprzebudzali, radzi byli miejsce zrobić przybyszom — zsuwali się jako mogli. Więc choć w ciasnocie i zadusze, na pierwszą noc przypadł kto gdzie mógł, a młody Tomko Belina, umieściwszy Bohdasia w kącie, aby mu tam było wygodniéj, sam poszedł na straż.
Zaledwie światło zagasło, pospali się znowu wszyscy, a kto nie usnął, dyszał cicho, aby drugich nie budzić.
Sobek i Dębiec, w pierwszém podwórcu razem z końmi zostać musieli. Tak się skończyła owa wędrówka niebezpieczeństw pełna, szczęśliwiéj niż by się kto mógł spodziewać.
Nazajutrz rano, ledwie świt, ruszać się poczęli niektórzy i wychodzić z zaduchy, na wały, gdzie już i lud wszystek rozbudzony słychać było gwarzący, płaczące dzieci, nucące niewiasty, spierających się ludzi, wrzawę niemałą dokoła.
Obraz ten po dniu prawie straszniejszym był niż nocą, która nie dawała lica ludzkiego dopatrzéć, a snem ból skrępowała. Teraz się to wszystko rozbudzane poruszało i w słowach a jękach skarżyło na niedolę swoją. Matkom, co dzieci przy piersiach miały, pokarmu brakło, kilkoro niemowląt poumierało nocą z chłodu i głodu. Zawodziły z płaczem wielkim niewiasty, obstępując zżółkłe i zsiniałe zwłoki. Jęczeli chorzy, wołali o pokarm głodni, a co żwawszego było, wodę nosiło, niemocnym służyło.