Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 088.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niemi znowu furtę poczęto zabijać i umacniać jak była...
Belina milczący przodem idąc, prowadził — na witanie czasu nie było.
Podwórza w grodzisku w istocie widok przedstawiały dziwny i straszny, litość mogący obudzić. Jak okiem zajrzeć, jednym pomostem, na gołéj ziemi, na słomie, w błocie leżeli ludzie tak ściśnięci, iż ścieżki pomiędzy niemi do przejścia nie było...
Naród to był wszelkiego stanu i wieku, matki z dziećmi na rękach, wyrostki tulące się przy kolanach starców, wojacy w poszarpanych pancerzach skórzanych, z których żelazne łuski się sypały — zgrzybiali mężowie bez okrycia głowy, z obnażonemi piersiami, napół nadzy.
Kto ledz nie mógł, siedział sparty o częstokół, o ścianę, o plecy sąsiada, o nogi jego. Niektórzy ze znużenia, może z głodu, spali tak głęboko, że ich ani światło, ani głosy, ani potrącanie nogami przechodzących obudzić nie mogło. Drudzy, których sen nie brał, siedzieli popodpierani na rękach, z włosy rozpuszczonemi w nieładzie. Inni jeszcze zrywali się przestraszeni, nie wiedząc, co się stało, myśląc, że nieprzyjaciel nadchodził, oszczepów szukając i krzycząc.
U szop, pod budynkami, w sieniach, wszędzie tę nawałę ludu nieszczęśliwego widać było. Twarze zbladłe, żółte, wynędzniałe, dowodziły że i tu