Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 078.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże miłosierny! Toś ty nie kto inny tylko Bohdaś Toporczyk! — krzyknął stary ręce łamiąc. Ale cóż tu w lesie robisz? sam? Przecieżeś przy Kaźmirzu był i myśleliśmy, ześ z nim za granicę do Niemców uszedł, takeście się z nim trzymali. Królewicz cię lubił, niepowinien był opuścić.
Dopiero się usta Toporczykowi otwarły.
— On téż mnie nie opuścił — rzekł — nadto to dobry i bogobojny pan, choć z nim ludzie sobie niedobrze, niepoczciwie poczęli! Odbiłem się ja przypadkiem od dworu jego, nim ujechał do matki. Potém już wracać nie było do kogo i gonić nie miałem sposobu. Chwyciła burza i ot — co się stało ze mną.
Mówiąc, jęczał Bohdaś. Stali nad nim wszyscy z miłosierdziem wielkiém mu się przypatrując... Znowu tedy jednym biednym człowiekiem pomnożyła się owa gromadka, a nim go odżywiono i naradzono się, co poczynać daléj, wieczór się zbliżył.
Obradować musiano, już nieopodal będąc od Horodyszcza, jak się dostać do niego, czy nocą dobijać, czy nazajutrz stać i spoczywać do wieczora, by potém, dnia unikając, przybyć o mroku.
Starsza pani o pośpiech nalegała mocno, trwożną będąc i zmęczoną, drudzy się wahali. Bohdasia Toporczyka ni myśleć było porzucić, a wszystkim po głowie chodziło, że im więcéj ich przytułku miało szukać na grodzisku, tém trudniéj