Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 076.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chrzęszczało w zaroślach, załopotały skrzydła ptasze, nie potrzebował głowy podnosić, by powiedzieć co przebiegło drogę i co poleciało górą... Ślady téż na ziemi czytał jakby książkę dla siebie pisaną, a nie uszła jego oka złamana gałąź, wyleżały barłóg, spasiona łąka, zmącona woda.
Z jego łaski téż na żywności nie zbywało, bo Doliwom pokazywał na pewno, gdzie zwierza szukać mieli i jakiego; a gdy na rzeczkę trafili, rękami bez saka ryby łowił. I był człek, choć niby spokojny, nieustannie czynny, po drodze to grzyby, to jagody zbierając, to nasłuchując, to przyglądając się, a wszystko to nic go nie zdawało się kosztować.
Doliwowie téż zdawszy się na niego, już się nie mięszali do drogi, słuchali co im powiedział, bo się nie mylił nigdy.
Tak się coraz w głąb puszczy daléj dostawali a dzień ten, mimo wszelkich ostrożności nie obył się bez strachu.
Wśród lasu, Sobek naprzód poczuł zgorzeliznę, ale zaręczał, że ognisko wygasłe być musiało dawno, i dym tylko tak przywrzał do wilgoci. Rozpatrując się baczniéj, postrzegł w gąszczy z gałęzi narzuconą kupę, która widocznie ręką ludzką była sklecona i za szałas służyć musiała. Zbliżywszy się ostrożnie, znaleźli tu śpiącego człowieka, który zbudzony nagle, postrzegłszy ich, wyrwał się chcąc uchodzić. Bliżéj stojący Sobek