Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 070.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A przyjmąż nas tam? — dodał starszy Doliwa.
— Jak odepchnąć mogą? — zawołał Lasota — oni mi plemiennicy, ona mi krewna. Belina nigdy chrześcianina a rycerskiego człowieka nie odepchnął od proga.
— Nie objemy go bardzo! — dodała Spytkowa — któréj ta myśl się wydała ratunkiem jedynym.
Doliwowie się nie sprzeciwiali, nie opierał się nikt tak szczęśliwéj myśli — szło tylko o to, jak i którędy dostać się do Belinów. Wedle powieści Sobka, półtora albo dwa dni było drogi, a do gródka docierać musiano ostrożnie, bo choć czerń od niego odstąpiła, czaty i straże do koła zostawić musiała, na które wpaść było łatwo.
Mszczuj to przypomniał, a Lasota pochwalił. Czerń się pewnie zdobyczy nie wyrzekła i Horodyszcza zupełnie opuścić nie mogła.
Na przednie zwiady znowu się Sobek ofiarował ochoczo. Jedyny był człek, że go wszyscy pokochać musieli, bo znużonym nigdy nie był, gotów do posługi zawsze, jadła potrzebował mało, snu niewiele, do rady chętny, gdy o nim zapomniano, pół dnia milczał nie zaczepiając nikogo. — Przed wieczorem jeszcze pociągnięto głębiéj w puszczę dla bezpieczeństwa, i żeby czasu nie tracić. Doliwowie zdali na bartnika prowadzenie. Następny dzień zostawał cały jeszcze na powolny po-