Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 068.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sobkowi téż wić się rwała, klął wołając, że po lepszą łozę musi iść. Nikt nań nie zważał. Powlókł się znowu w gąszcze nad rzeczkę. Zaszył się w nie, postał, popatrzał, przyczaił, dopadł zostawionego topora, wetknął go za pas i zobaczywszy że pastuch znowu na ziemi legł, wcale za nim nie patrząc, napowrót począł z tą samą ostrożnością przedzierać się zaroślami ku lasowi.
Śmiała ta wycieczka szczęśliwie mu się powiodła, nikt ani nań spojrzał nawet.
Szybszym krokiem, trzymając się brzegu, doszedł do cypla lasu, wypełzł z zarośli, i dobiegł do puszczy niepostrzeżony. Tu, na wilgotnéj ziemi dobrze dla jego oczów znaczne ślady koni, poprowadziły go do miejsca, gdzie nań niecierpliwie oczekiwano.
Nie bez obawy myślano tam czy mu się uda dostać języka, choć Spytkowa ręczyła za niego, iż człek był przebiegły i zręczny, jakiego drugiego nieznano, dlaczego i nieboszczyk mąż, jéj go i córce dał w usługi. Wrócił bartnik wcześniéj niżeli się go spodziewano. Postrzegłszy idącego zdala, wszyscy się doń cisnąć zaczęli.
— Cóżeś widział? co za ludzie są? — pytała Spytkowa.
— Czerń taż sama pewnie, która i u nas była w Poniecu — rzekł Sobek. — Nietylkom ją na oczy oglądał, ale między nich prawie wszedłem, i z pastuchem gadałem.