Dosyć mu téż czasu zabrało to przekradanie się nad rzeczułką, gdy usłyszał wreście rżenie koni, ryk bydła, i szmer a gwar ogromnéj ludzi kupy. Był już około pastwiska.
Śmiały równie jak zręczny, Sobek topór zostawiwszy w łozach, sam się z nich dobył niosąc pęk nałamanych dopiero wici, które idąc po drodze plótł a kręcił na pęta.
Nikt téż na niego oczów nie zwrócił i z łozami pod pachą wsunął się w stado pasących się koni rozpierzchłych szeroko.
Ztąd już widzieć mógł, iż nie na wojsko żadne trafił, ani na Czechów lub Prusaków, ale na tę zbójecką czerń, która z żagwiami i kołami od dworu do dworu ciągnęła.
Biesiadowano około pobranych łupów ze śmiechem i krzykami. Daléj pośrodku obozu powiązane w łyka, leżały pokotem pobrane niewiasty i wyrostki.
Za obóz wyrzuconych kilka się trupów walało, około których psy warcząc chodziły. Namiotów ani szałasów nie klecili najezdcy, leżąc pod gołém niebem. Paliły się ogromne ognie, a przy nich piekły barany i porznięte bydło. Stały beczki poodbijane, z których kto chciał czerpał. Na ziemi dostrzegł Sobek kupy owe wszelkiego bogatego sprzętu dworskiego i kościelnego. Ponad gromadami sterczały starym obyczajem Stanice z bożyszczami różnemi. A że dawnych poniszczonych
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 065.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.