Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 062.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niedoczekanie twe, abyś ty się nią długo cieszył, wezmęć ja ją z kolei.
— Zobaczemy — rzekł Mszczuj.
— A no...
— Zobaczemy.
I tak się gniewni bracia rozstali. — Umyślnie wiedziono najdzikszemi puszczy ostępami, w których śladów nie było ludzkiéj stopy. Lasy się w tę stronę nieprzerwanie ciągnęły, a jak sobie Doliwa pochlebiał, miały ich aż do Wisły doprowadzić, boć cały kraj naówczas nie czem inném był, tylko ogromnym lasem, tu i owdzie poprzerąbywanym, wykarczowanym kawałami.
Gdzie się kolwiek człek obrócił, bliżéj lub daléj las widział przed sobą, i choć się trafiła polana albo łąka, tuż za nią bór się znowu poczynał. Jechali tak długo, gdy z południa już rzadnąć począł bór i ze strachem niemałym wybiegłszy naprzód Mszczuj, postrzegł, że stali nad rozległą, płaską, odkrytą równiną.
Wprawdzie na drugim jéj krańcu bory znowu widać było gęste, lecz tak daleko, iż powoli jadąc, niemal dnia potrzebowali, nimby się tam dostali. Właśnie w téj stronie kędyś i ta Wisła, za którą się schronić mieli, znajdować się była powinna. Należało więc coś obmyśleć, aby długo na widoku nie stać w przerzedzonym lesie.
Sobek się ofiarował sakwy zrzuciwszy, wypełznąć ostrożnie dla rozpoznania okolicy.