Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 060.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ze mną téż! — znamy się oba.
— Pewno! Niema się tu o co zajadać. Dziewki żaden nie weźmie siłą.
Wszebor się uśmiechnął się pogardliwie.
— Czemu? — zapytał — inaczéj jak siłą rzadko się niewiasty biorą!
— A jak siłą to i siłą! — mruknął drugi.
Znowu się omal nie powaśnili. Szczęściem, gdy tak na uboczu pryskali słowy, nikt ich nie podpatrzył i nie podsłuchał. Zamilkli wczas, rozchodząc się, z krótkiéj rozprawy z sobą wynosząc niechęć i gniew wzajemny.
Nocą trzeba było, liche skleciwszy szałasy, ognie pogasić aby nie zdradziły, a jednemu stać na straży na przemiany... Dobrze, że jesienne chmurne niebo, deszczem się tego dnia nie rozlało.
Jak tylko świt sposobiono się do drogi. Tu znowu wczorajszy spór się wszczął, ale milczkiem. Oba Doliwowie z końmi się parli wyprzedzając, aby je poddać niewiastom, komu się dziewczyna dostanie. Więc jeden drugiego popychał, oczyma zaognionemi mierząc, a żaden ustąpić nie myślał.
Zawczasu powiązano węzły i sakwy, które Sobek miał dźwigać na sobie, poodziewały się matka i córka, stały gotowe, gdy się przed niemi Doliwowie z końmi znaleźli. Dziękowała Marta Spytkowa, a popatrzywszy na nie, wybrała Wszeborowego konia, który był cięższy i silniejszy, chcąc