Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kwach jeszcze mieli po trosze, nie było żadnego, ta na długo starczyć nie mogła. Trzeba się było zdać na opatrzne losy.
W głębi puszczy jesień jeszcze nie była tak widoczną, ocalało tu więcéj liścia, trawy i zieleni, wiatr nie dojmował tak ostro. Przebywszy przerzedzony bór od skraju, gdy się w gąszcze dostali, — jechali ostrożnie, nadsłuchując niemal ubezpieczeni. Przodem postępował Mszczuj prowadząc, za koniem jego szedł Dębiec, daléj wlókł się koniowi cugle puściwszy Lasota, istny trup żywy — a pochód zamykał Wszebór.
Dwa czy trzy razy zwierz im z pod nóg pierzchnął prawie, ale nikt się oń nie pokusił, gonić nie było sposobu, rzucić oszczepem zadaleko. W kilka godzin dopiero młode spłoszone sarniątko, udało się Mszczujowi, w chwili gdy przystanęło niewiedząc jeszcze gdzie pierzchnie — przeszyć dzidą rzuconą. Pobiegł za niem Dębiec i skaleczone pochwycił. Pożądana to była zdobycz, i gdy stanęli na łączce dla koni, mogli upiec kawał mięsa, którego dawno nie kosztowali.
W głębinie lasów nic się nie zdawało ludzi zwiastować — milczały całe, a choć Mszczuj dla ubezpieczenia się ucho do ziem przykładał, nie posłyszał nic coby obawę jaką wzniecić mogło.
Gdy konie popasłszy na lepszéj trawie, któréj tu podostatkiem było — napiły się w stru-