Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 042.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zimny powiew zachodni zmusił ruszać się z ziemi. Pilno trzeba było myśleć o lepszém schronieniu.
W téj gdeckiéj, błotnistéj, zewsząd odkrytéj nizinie, lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu ni bronić nie było można. Blizko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem. Pierwsi powstawali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec téż stał do posługi gotowy, zbierając się ognia rozłożyć trochę, aby ciepłą strawą jaką orzeźwić przynajmniéj rannego Lasotę, i skostniałego od zimna staruszka.
Mszczuj chciał odchodząc własną opończą okryć O. Jana, gdy, schylając się nad nim, postrzegł, że twarz miał trupio bladą, a zlekka do niéj dłoń przyłożywszy, uczuł, że kapłan żyć już przestał. Skonać musiał spokojnie w nocy, z modlitwą na ustach, ręce miał jakby do niéj złożone i zaciśnięte na książce, którą ocalił z kościoła. Książka ta była jedyną po nim spuścizną.
Mszczuj ani się zadziwił ni użalił téj śmierci, dla O. Jana była ona dobrodziejstwem, dla podróżnych oswobodzeniem od ciężaru, któremu nie wiedzieli jak podołają. Oba z bratem poszeptawszy gdy się przekonali, że O. Jan nie żył a skostniał był zupełnie — zajęli się naprzód pogrzebem. Dzikiemu zwierzowi a krukom zwłok na pastwę nie podobna było zostawić, nara-