Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dębiec, który wprzódy jeszcze poznał w nich swoich, wstał z ziemi i pospieszył na spotkanie. W gromadzie zawsze bezpieczniéj wszystkim było.
Na widok z mroku wychodzącéj mary téj, jezdni stanęli w gotowości do obrony lub ucieczki, ale kołodziéj zbliżywszy się, poznał sąsiadów, i począł wołać po nazwiskach.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Szrody, o miedzę od Lasoty osiedli.
Wszebór i Mszczuj Doliwowie, równie błąkaniem się o głodzie znużeni byli od dni kilku, dworce ich z ogniem poszły. Z koni pozsiadawszy zwrócili się ku miejscu przez Dębca im wskazanemu.
Kołodziéj szedł uradowany przodem, wołając:
— To nasi z Doliwian, miłościwy panie. Wszebór i Mszczuj.
Dźwignął się nieco na łokciu spierając Lasota. Znów ognia niecić spieszył kołodziéj.
Nie było powitania, bo czemże się pozdrawiać mieli? chyba ocalonym żywotem nędznym, z którym nie wiedzieli co począć. Patrzali na się tylko smutnemi oczyma.
Gdy ogień błysnął żywiéj, starszy z Doliwów, widząc zbroję podartą i krwawe znamiona, a twarz Lasoty wynędzniałą, nie mógł się wstrzymać od przekleństwa na wrogów.
— Ot, na co nam zeszło! — krzyknął — ot, co się, z naszą ziemią stało!