Jak czarne dwa widma malowali się im na zorzy zachodniéj, i choć zdala, dobrze ich rozeznać było można.
Lasota i Dębiec z ciekawością i niepokojem im się przypatrywali.
Niepotrzebował długiego czasu Lasota, aby w nich poznać, domyśleć się raczéj, takich jak on sam był, zbiegów, tułających się, uchodzących nocą przed czeskiemi mordami i łupieżą.
Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w rękach trzymali, a konie pod niemi były rosłe. Na głowach wiewały hełmów czuby. Lecz możnaż było zaręczyć, że to nie Czesi jeszcze, wśród tego spustoszenia, krążyli za jakąś zdobyczą?
Stanęli jezdni naprzeciw spalonego kościoła... Wiatr silniejszy ustał był nieco — i słychać było rozmawiających z sobą. Lasota bacznie ucha nadstawiał, dochodziły go wyrazy urywane.
— Psie syny.
— Zwierzęta dzikie! Szatańskie plemie.
Po tych przekleństwach, swoich było się można domyśleć. Lasota złożył dłonie w trąbę i choć osłabłym głosem, huknął ku nim.
Na ten odgłos, konni zrazu rzucili się do ucieczki, potém wnet stanęli, rozglądając do koła.
— Swoi! zawołał Lasota — bywajcie tu! bywaj! bywaj!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 025.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.