Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 024.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdzieniegdzie węgle się jeszcze żarzą, dym czerwony się kurzy! Zbójce bezbożni, Czechy, odciągnęły, pusto do koła, życie ratować trzeba. Głodem zemrzemy.
Lasota znowu twarz w dłonie zanurzywszy, nic nie odpowiedział. Pragnienie więcéj niż głód go paliło, a było zarazem głodem i gorączką.
Niezważając na zakaz, kołodziéj począł ogień przysposabiać. O głownie niedogorzałe na zgliszczach łatwo było. Z chaty swéj wyniósł garnek jakiś, który znalazł w lochu rzucony. Miał już począć gotować, gdy Lasota wody zawołał.
Tym więc czerepem, jedynym jaki mieli i wicią znalezioną na pogorzelisku, pobiegł Dębice zaczerpnąć u studni. Gdy wodę przyniósł Lasocie, pochwyciwszy garnek w dłonie drżące, stary wypił go do kropli.
Kołodziéj poszedł zaczerpnąć znowu i zabierał się do uwarzenia wieczerzy, gdy wicher zadął i przyniósł z sobą wyraźny tentent koni.
Porwał się, choć osłabły Lasota, wołając o zgaszenie ogniska, i natychmiast zalano je co prędzéj.
Gęsty mrok był, który pochmurne niebo zwiększało. Tylko w miejscu gdzie zaszło słońce jarzyły się jeszcze niebiosa i ku nim patrząc, postrzegli tu skryci zbiegowie, na gościńcu który przez środek osady prowadził — cienie dwu konnych ludzi jadących powoli.