Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 012.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gniew rumienił, to złość sinemi czyniła. Tam gdzie czuć było słońce, gorzały żółtawe łuny — gdzie na chwilę obnażyło się niebo, jaśniało jakąś barwą zielonawą. Szare chmury wszystkie zdawały się spieszyć na wschód, by tam stanąć jak wojsko do boju, jedną groźną czarną ławą.
Dołem, nie wesoły téż krajobraz przedstawiał się oku. Nizka, błotnista dolina leżała wśród lasów, które ją czarnemi obejmowały ścianami. — Gdzieniegdzie na niéj stało osamotnione, na pół zeschłe czy zgorzałe drzewo prastare, z gałęźmi obnażonemi i jakby w rozpaczy podniesionemi do góry.
Resztę liści pożółkłych oberwały z nich wichry jesienne.
Wśród błota wiła się droga, na któréj świeże ślady wypisały jakieś straszne dzieje wczorajsze, nie starte jeszcze niczém i nie spłukane, nieoschłe i niezarosłe.
Czytać było można z téj drogi, jak z księgi, co się tu wczoraj, dziś może dziać musiało. Przeszła po niéj burza straszliwa. Wydeptana była, wygnieciona, wybita, jakby nią mnogi lud i stada przeszły, koła ją poryły, drągi porozrzynały, tu i owdzie leżały drzewa, wozów połamanych szczęty podarte szmaty krwawe, porwane szaty, potargane powrozy. Znać było na niéj resztki wielkiego obozowiska, czy olbrzymiéj gromad wędrówki.
Na ślizgiéj powierzchni, gdzieniegdzie bosych