Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 210.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dobrogniewa rzucać głową poczęła.
— Syna miał, wnuka miałam... straciliśmy go... wrócił po dwunastu latach niewoli... psem niemcem... niewiarą... trzeba go było zamknąć wczoraj do jamy jak wściekłego.
Warga uderzył ręką po stole.
— Dwanaście lat go nie było! opłakaliście... zapomnieli... a co gorszego dziś?
— Niechby nie żył!.. — krzyknął Luboń.
— To go zamórz głodem... — rzekł Warga. — Z chrześcianina ty pociechy mieć nie będziesz... darmo... Umieją oni człowieka przerobić, że się zaprze rodzonéj matki i ojca... czarowniki te!.. Skosztował on ich chleba, naszego nie będzie jadł więcéj...
Tu Warga zniżył głos.
— Co twoje dziecko jedno — rzekł — nam wszystkim oni nóż prędko przyłożą do gardła... Już kneź wącha się z chrześciany i jak inni pójdzie z niemcami, aby nam na kark jarzmo włożyć. Co im!.. Jeździli do Czecha... tam mu żonę swatają... biada nam!.. biada nam!..
Luboń głowę podniósł.
— Stogniewa w drodze Mieszko udusił, że mu się sprzeciwił! wydusi nas, jeśli o sobie nie pomyślimy... wydusi...
Warga westchnął, śmiały jego głos płaczliwym począł się stawać.