Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 207.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tość chwyciła go za serce; puścił sznur, który trzymał w ręku.
— Uciekaj! — szepnął.
— Dokąd? — odparł Włast — czyń co ci kazano... Uciekać nie mogę i nie chcę...
Trzeba więc było spełnić nakaz surowego ojca. Jarmierz wskazał jamę i pomógł Włastowi się w nią spuścić. Sam siadł nad nią i podparty na rękach został tak na straży, nie wiedząc co począć z sobą. Luboń tymczasem rozpędzał czeladź, która się była zgromadziła, rozkazując jéj iść precz na barłogi... W trwodze rozpierzchło się wszystko i znikło.
Głuche milczenie nastało we dworze. W świetlicy stara stała ręce założywszy przed ogniem, a Hoża płakała leżąc na ziemi.
Noc była późna, pierwsze kury piać zaczynały. Stary ojciec zamiast iść na posłanie, siadł na przyzbie przed dworem, sparł głowę na rękach i pozostał tak dysząc gniewem do rana.
Brzask dnia znalazł go tam siedzącym jeszcze. Jarmierz na ziemi legł nad jamą i tam go sen ujął nad ranem. We dworze było cicho i ciemno. U zgasłego ogniska stara Dobrogniewa drzémała mrucząc, snem niespokojnym. Hoża zwlókłszy się na ławę, z głową na stole usnęła.
Dzień się robić zaczynał i parobcy wstawali do pojenia koni, gdy Luboń ruszył się z przyźby, poszedł nad jamę, nogą budząc śpiącego Jar-