Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 190.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyszło, iż należało mieć się od niego na baczności, nie donosząc o niczém kneziowi, boć dowodów żadnych winy nie było, a z posądzeń Stogniew łatwo się oczyściwszy, na przyszłość tylko mógł się stać baczniejszym.
Jak wprzódy już czasu podróży, tak i tu Wojsław, Stogniew i większa część ludzi z orszaku Mieszka, okazywała dwom chrześcianom niechęć i pogardę. Nie mówiono do nich chyba gdy to było konieczném, odwracano się i rzucano ich samych. Dobrosław napróżno się starał zbliżyć do Stogniewa, który go unikał milczący.
Gdy się tak wieczór wśród śpiewów i ucztowania zbliżał do końca, a Mieszko to przy starym księciu siadał, to z Dubrawką żartobliwie rozmawiał, dwór téż częstowany podochocił sobie. Pomimo to starszyzna Mieszkowa pozostała niewesołą i do Czechów mało się zbliżała. Zapito jeszcze zrękowiny, kneź zapowiedział, iż nazajutrz powracać musi do kraju swego i przed północą wszyscy się rozchodzić poczęli.
Młody Bolko znowu przyszłego brata odprowadził do jego izby i tu go w twarz pocałowawszy, odszedł.
Mieszko pozostał sam ze Stogniewem i kilką komornikami.
Teraz dopiero spojrzawszy na twarz swojego ulubieńca, dostrzegł w niéj ponury wyraz zamiast radości. Stogniew jednak odzywać się nie śmiał.