Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 146.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przewodnika konia, teraz choć drogę mu rozpowiedziano i on sam ją sobie przypominał, gdy w las wjechał, niebardzo jednak sobie umiał poradzić. Dróg wielkich nie było, gdzieniegdzie lasem i zaroślami prowadziła mało wybita ścieżka. O zmierzchu niedobrze ją było można rozeznać. Puścił się więc kierując mniéj więcéj w stronę, w któréj gród, jak mu się zdało, leżeć musiał.
Noc nadchodziła szybko, pusto było dokoła. Włast niecierpliwy zwracając się raźnie podług swéj myśli, w końcu się zupełnie obłąkał. Las coraz był gęstszy, zarośla niedostępniejsze, a mrok we wnętrzu jego trudno rozpoznać dawał drogę i kierunek.
W gęstwinie żadnego głosu i znaku życia nie było, wreszcie z koniem się przez nią przedzierać coraz stawało trudniéj. Zsiadłszy więc z niego, dla lepszego rozpoznania ścieżek i prowadząc go w ręku, szedł Włast, nie wiedząc dobrze co pocznie.
Dosyć już długo błądził tak, coraz mniéj mogąc zmiarkować, w którą się miał kierować stronę, gdy w głębi lasu zdala postrzegł światełko.
W miejscu tém podnosiło się nieco wzgórze lasem zarosłe i ogień rozpalony był na jego wierzchołku; kłęby czerwonego dymu wiły się wpośród drzew i płomienie oświecały wysokie pnie starych dębów. Włast zbliżając się dostrzegł jakby gromadę ludzi, z których jedni stali, drudzy sie-