Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 131.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz na grodzie obszernym, szop i budowli tyle było różnych, żem[1] w nich łatwo mógł się obłąkać. I byłby długo musiał szukać jeńców, gdyby tłum gawiedzi dworskiéj, otaczający ich, nie wskazał mu gdzie byli. Starszyzna wojskowa gromadziła się tu, wcześnie sobie upatrując ludzi, których zamianą, darem lub za zapłatę dostać sobie mogła do usług. Brańcy i branki leżeli tu na ziemi, pędzeniem długiém i nielitościwém znużeni, pospierani jedni na drugich.
Ponieważ lękano się, by z długiego nie pomarli głodu, rzucono im chleba suchego i postawiono wiadro z wodą. Niektórzy chciwie gryźli spleśniałe okruchy, inni pili — większa część bezmyślnym snem ujęta, nie lękając się już ani razów, ani śmierci, leżała jak martwa.
Włast z trudnością się mógł przecisnąć przez ciżbę... szukając oczyma staruszka... On jeden siedział nie pijąc, nie jedząc, nie mogąc usnąć, ze spokojną rezygnacyą człowieka czekającego na śmierć. Mógł się jéj spodziewać, bo sił do pracy nie miał, stary był, a karmić go darmo, niktby nie chciał może. Wzięto go z tłumem, przy rabunku kościoła — nie ubito na drodze, ale zbliżała się chwila, gdy ich przebierać miano.
Zwolna obchodząc jeńców, Włast się zbliżył do starca tak, że oczy jego błądzące bezmyślnie po tłumie, na nim się zatrzymały.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.