Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 114.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

palcem nikt tknąć nie śmie. Ta na mnie i niepatrzy, nie żeby mnie słuchać miała, ta grozi i mnie i drugim.
— Któż? Lilja?
— Dziś Lilja — a jutro będzie ta, co po niéj przyjdzie — mówiła głową potrząsając zrozpaczona Różana. Dobre one wszystkie.
— A cóż mam na to uczynić? co? — począł żartobliwie kneź.
— Wszystkie odpędzić — odpędzić.
— To nie może być — nudno by mi było — rzekł Mieszko. Kto wie? zmienić się to może jeszcze, ale nie zaraz. Różana, miéj cierpliwość — trzymaj je ostro, moc masz nad niemi, zagróź w mojém imieniu.
Rozpaczliwie niemal rękami rzuciła Różana, gdy szelest się dał słyszeć za oponą i piękna, młoda niewiasta, zuchwale, śmiało wpadła do komory książęcéj.
Dziewczę było, nie mające lat dwudziestu, z czarnemi pięknemi oczyma i długiemi kosy czarnemi, zręczne i gibkie jak łania, silne i odważne. Na czole, w oczach i ustach malowała się ta pewność siebie, jaką daje piękność i młodość. Z pogardą i gniewem spojrzała na Różanę, która się nie cofnęła przed nią, minęła ją i postąpiła do Mieszka.
— Miłościwy panie! — słyszałam ja wszystko — stałam za oponą. Co wy téj staréj jędzy wie-