Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 113.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co zawsze, co zawsze, miłościwy panie! że ja tu ze zgryzoty z temi twojemi niewiastami życie stracę — albo mnie z nich która zielem struje jakiém, bo to wszystko złe — zazdrośne jędze.
— Cóż się znowu stało? — spytał śmiejąc się Mieszko.
— A to, to, co się tu dzień i noc dzieje, jak się tylko pobudzą te wasze bogunki! Jedzą siebie i mnie — oczyby sobie powydzierać rade. Słyszycie wrzawę, miłościwy panie, gdy jedna śpiewa, druga płacze, gdy się cieszy która, zaraz inna się wścieka. Nie pomaga nic. Ja tam starszą jestem a porządku utrzymać nie mogę. Nocy nie dośpię, a nie upilnuję.
Założyła ręce na piersiach i stanęła naprzeciw knezia, jakby błagając o ratunek.
— Cóż to? nie macie siły i władzy? żeby sześciu głupim mołodycom nie dać rady? — krzyknął Mieszko.
— Prędzéj sobie Stogniew da rady ze stu pachołkami, niż ja z tém utrapieniem, z temi gąsienicami.
— Cóż więc począć z niemi?
— Co? co? — mruczała stara Różana — rozpędzić to na cztery wiatry, poodsyłać do domów, ja nie wiem, ale ja ich już nie zmogę.
— A któraż najgorsza z nich? — spytał kneź.
— Zawsze ostatnia, ta którą najlepiéj lubisz, miłościwy panie — ta co wam najmilejsza, a któréj