Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 112.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pragnęli, nieustannie drżéć potrzeba. Stogniew ci da miejsce. Gdy cię puścić zechcę — powiem. Na zawołanie mi być i milczeć!
Z tém odpuścił kneź Własta, nie okazując mu większego gniewu, a gdy ten wychodził na pierwsze podwórze, aby sobie szukać przytułku, Mieszko się położył na pościeli i zadumał jak wprzódy.
Przez okno od podwórza wpadały śpiewy niewieście, krzyki a ujadania wrzawliwe i śmiechy szyderskie a złośliwe. Ustawało to czasem, jakby siłą i rozkazem tłumione — ale wnet kłótnia wracała znowu.
W tém drzwi osłonione oponą, otwarły się i w progu stanęła niemłoda niewiasta, wysokiego wzrostu, przybrana bogato, cała obwieszona łańcuchami i kolcami, jakby jéj szło o to, aby się okazała piękną i młodą. Z pod białego rąbka, który jéj głowę okrywał, dobywały się włosy ciemne, ale już posrebrzone. Z dawnéj piękności, zostały jéj zaledwie czarne oczy iskrzące się jeszcze i usta małe, zaciśnięte z wyrazem gniewu.
Od progów postąpiła kroków kilka, wyciągnęła ręce białe ku panu i pokłon oddawszy, zdawała szukać wyrazów, od których by poczęła. — Dłonią niecierpliwą to przegładzała włos, to poprawiała na sobie szatę.
— Cóż mi powiesz Różana? — zapytał kneź — spoglądając na nią roztargnionemi oczyma.