Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miach inne było. Włast odpowiadał powoli i z rozwagą — opisując co widział, stare grody z ich murami wielkiemi, zamki na gór wyżynach, żelazne uzbrojenia rycerzy, bogactwa cesarskiego skarbu, wspaniałość pałaców i świątyń. Nie przerywając mu, tylko nowemi pytaniami, kneź dał mówić tak długo jak starczyło wieści. Dumając posępnie przysłuchiwał się, to z ożywioném zajęciem, gdy szło o sprawy wojenne, to z lekceważeniem gdy mowa była o złocie. O wojskach i wojennych szykach Włast mało co powiedzieć umiał, chyba co mu samo w oczy wpadło. Myśli Mieszka trudno było odgadnąć, wszelako na twarzy malować się zdawała raczéj nadzieja jakaś i niecierpliwość niż zwątpienie, jak gdyby szukał środków dorównania téj sile, wcale się nią nie trwożąc.
Gdy w końcu Włast znużony, wyczerpawszy wspomnienia, zamilkł.[1] Mieszko popatrzywszy w okno, rzekł zwolna głos zniżywszy.
— Patrzaj, abyś się ze swym Bogiem nowym przed ludźmi nie chwalił! Gdyby cię obwiniono, żeś wiarę niemiecką przyjął — ukarać bym musiał. Ojca mi żal twojego. My czcimy naszych starych bogów, innych u nas ludzie nie znają — nic wspólnego z wrogiem mieć nie będziemy. Nie!
Włast chciał go żegnać, gdy kneź dorzucił.
— Od dworu cię nie puszczam. Musisz tu zostać! Mnie przystało znać tych wrogów, z któremi się o każdą piędź ziemi mojéj, coby ją zagarnąć

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.