Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 107.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzał Włast powychylane głowy w białych chustach młodziuchnych niewiast, z uśmiechem przypatrujących mu się ciekawie i dających znaki prowadzącemu go komornikowi. Chichotania stłumione dały się słyszeć; kilka strojnych dziewcząt wyrwało się ze wnętrza, aby się znać obcemu przypatrzyć lepiéj. Komornik prędko wskazał mu drogę na prawo, pod słupami, które podsienie dokoła podpierały. Przez wielką sień potém weszli do obszernéj izby, w któréj na ławach siedziało i leżało kilkunastu, tak jak ten, który Własta prowadził, przyodzianych komorników, a oprócz tego straż się znajdowała zbrojna. Izba na słupach drewnianych sparta, które ją na dwoje dzieliły, okopcona od dymu, z ogniskiem ogromném, wygasłém teraz, cichą była i milczącą.
Przeszedłszy ją i drugą mniejszą pustą, w któréj stał oręż przy ścianach, a na nich wisiały łuki, obuchy, proce i tarcze... uchyliły się drzwi do komory Mieszkowéj.
Kneź leżał wyciągnięty na skórach niedźwiedzich, z rękami pod głowę założonemi, na wpół uśpiony. Zwrócił oczy ku wchodzącemu i nie wstając dał mu znak, aby się przybliżył.
Komornik drzwi zamknąwszy zniknął.
Jakiś czas panowało milczenie. Mieszko westchnął parę razy, podniósł się zwolna, siadł na łożu i rzekł, przypatrując się Włastowi.