Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 097.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czekały ciągle na zawołanie, z panami swemi. A gdy na wojnę iść było potrzeba, skinął tylko Mieszko, wychodząc ze swojemi, aby inni za nim szli, i ciągnęło się co żyło. Liczba tych pułków co roku rosła i zwiększała się, ale co roku téż i niebezpieczeństwo od niemców, już panujących za Łabą po Odrę, powiększało się i mnożyło. Z markgrafami u granicy, wdzierającymi się we wnętrze, walka była nieustanną.
Serbowie nadłabiańscy coraz się bronili słabiéj, wiele plemion znękanych przystało do wrogów i z niemi chodziło przeciw swoim na łupieże; cała wkrótce waga niemieckich sił, sprzymierzonych z Czechami, na Polanach i Mieszku miała zaciężyć.
Czuł kneź, że się tu ważyły teraz losy ludów jednego rodu i języka, i że on albo miał je obronić od zagłady, albo paść z niemi.
Najeżdżane téż miry polańskie wszystkie już nie o starych swoich swobodach myślały, ale o własnéj obronie, i choć kneziowska moc rosła, wolały jéj ulegać, nie w jarzmo iść niemieckie.
Na rozdartych ziemiach Słowian działo się różnie, walka wrzała ciągła. To się niemcom poddawano z haraczem, to się burzono i opierano, szli jedni hołdować i chrzest przyjmowali, drudzy się łączyli ku obronie. Pokoju godziny nie było. Samopas większa część plemion ratowała