Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 083.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Włast jechał milczący, jak gdyby jeszcze się modlił, Jarmierz za niego i za siebie łowów musiał dozierać, gdyż z próżnemi rękami powracających Luboń, sam łowiec doskonały, ścierpieć nie mógł. Granice puszcz naówczas nie były tak ściśle oznaczone jak późniéj, a panującemu służyło prawo łowów wszędzie gdzie chciał.
Byli właśnie w ostępie, wskazanym przez ludzi, w którym stado kóz na pewno znaleść mieli, gdy Jarmierz przodem ciągle podążający, zawrócił się nagle ku Włastowi i znak mu dał, aby się zatrzymał; pachołcy téż towarzyszący im, a z boku straż trzymający, cofnęli się nagle, jakby przestraszeni. Włast nie wiedział coby to oznaczać miało, gdy towarzysz nadbiegłszy, szepnął mu, że Mieszko właśnie w téj puszczy polował.
Musieli więc niezwłocznie uchodzić i szukać sobie gdzieindziéj zwierza. — Jeszcze rozmawiali z sobą, gdy z za gęstwiny ujrzeli wychodzącego knezia, za którym Dobrosław kroczył. Oba zdawali się więcéj zajęci rozmową niż myśliwstwem. Orszak łowiecki knezia pozostał był w tyle, a Mieszko uważnie się przysłuchiwał, co mu towarzysz opowiadał. Mieli już ustąpić, gdy kneź podniósł głowę i Własta zobaczył. Poznał go zaraz i po namyśle skinął nań.
Młodzieniec z konia zsiadłszy i zdjąwszy z głowy okrycie, pieszo się zbliżył do knezia, który stał, lekki oszczep trzymając w ręku.