Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 069.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wem i Luboniem już mu na czoło sęp wystąpił i usta się krzywić poczęły. Może téż spodziewał się najrzeć tu Hożę, którą dobrze pamiętał, a téj mu nie pokazano...
Gdy z siedzenia kneź się ruszył, wnet wszyscy téż z ław wstawać poczęli i cisnąć się ku niemu. On szedł nie patrząc na nikogo, prosto do wrót, gdzie już konie i poczet stał w gotowości. Tuż za nim kroczył Luboń z synem, Stogniew i inni przeprowadzając.
Więc gdy siwego podawano, gospodarz podszedł dziękować i za nogę ścisnąć pana, co téż Włastowi uczynić kazał. Mieszko się trochę rozchmurzył.
— Nie skąpcież mi syna — odezwał się do Lubonia — przysyłajcie go, jeźli nie jutro, bo na łowach będę, to trzeciego dnia... A nie obawiajcie się o niego, bo go głodem nie zamorzę i nic mu się złego nie stanie u mnie...
Nic nie odpowiedział Luboń, a Mieszko skinieniem głowy pozdrowiwszy otaczających, na plecy małego chłopaka, który je podstawił panu, jedną nogą się oparł i konia dosiadł raźnie. Inni téż do swoich się brali, aby za nim nie pozostać i cały orszak książęcy z kopyta żywo od wrót popędził drogą, gdy zebrana drużyna przy Luboniu, czapki w górę podrzucając, okrzykiem go ścigała. Znikł już w tumanach pyłu kneź, a gromada stała jeszcze patrząc za nim. Luboń mil-