Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 056.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nosiły, sługi doglądały z daleka, chociaż do stołu z mężczyznami nie siadały nigdy. Sposobiła się więc i Hoża wystąpić jako gospodyni i przybierała właśnie w izdebce. Dwie skrzynie malowane stały otworem, a niewieście stroje porozrzucane leżały. Hoża tylko co lśniące kosy posplatawszy, wianuszek ruciany świeży miała kłaść na nie, gdy starucha z nieodstępną kądzielą na progu się ukazała.
— Hej! — rzekła — strojuby tego dosyć było... bo wam dziś rumianego liczka na gorące słońce nie wystawiać... Zaświeci nam tu takie, że spalić może i twarz i wianuszek zwarzyć... Niechaj Hożę główka boli... bezpieczniéj w chłodzie przesiedzieć południe...
Dziewczę zdziwione patrzało, gdy stara przystąpiła szepcząc.
— Mieszko kneź przybędzie tu... już o nim ojciec wie... i nie chce, byś się pokazywała.
Spłonęło dziewczę i ręce jéj od wianka opadły.
— Cóż ci? żal? — zapytała starucha. — Ej! czego znowu? Wleź na strych, a odsuń dranicę... będziesz wszystko widziała... a ojciec nie chce, aby na ciebie patrzano.
Hoża siadła na tapczanie i głowę zwiesiła.
— Wola pana a ojca... będęć posłuszna — ozwała się — ani mi tak bardzo żal... aleby mnie téż nie zjadł oczyma!
Dobrogniewa głową kiwała.