Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 041.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znaki razem z ojcem i Jarmierzem jeść zaczął, ale skromnie i zwolna.
— Gniewaliby się na mnie sąsiedzi i mieliby prawdę po sobie, żebym im nie dał znać, iż mi syn wrócił z niewoli, i jakby na nowo się narodził. Trzeba posłać po dworach z wesołą wieścią. Na ósmym dniu po nowiu niech się druhowie zjadą, aby objatę ze mną Bogom złożyli. Jarmierz pośle parobków, a wie kogo prosić.
Sotnik głową skinął.
— Na dwór ja do pana a knezia sam z nim pojadę — dodał Luboń — albo dziś lub jutro.
Włast nie śmiał nic rzec.
— Ale spocząć i orzeźwiać się trzeba junoszy — wtrącił Jarmierz.
— Do łaźni go weźmijcie — dodał Luboń — a potém się wyleży, wyśpi, i ta bladość którą na twarzy przyniósł, zejdzie z niego.
Mówili tak — stara Dobrogniewa u drzwi stojąc z założonemi rękami, milcząc, we wnuka się wpatrywała, jakby czekała, żeby go chwycić i sam na sam z nim rozmówić. Zaglądała i Hoża, do ojca i do niego się śmiejąc, bo jéj — dotąd jedynaczce wiele wolno było, jak hodowanéj ptaszynie, co siada kędy chce i szczebioce swą piosnkę niepytając.
Wnet po strawie Jarmierz na konia chciał posadzić Własta, który mu się wyprosił, ojciec jechał na łowy, bo na przyjęcie sąsiadów dzikiego