Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— E! nie ma jéj co żałować — śmiejąc się ciągle wesoło, mówił Jarmierz. — Tu u nas zobaczycie obyczaj inny, swoboda zdrowa, życie wesołe. Koniam dla was nagotował jak ogień, łuk, procę i oszczepek.
Włast oczy nań podniósł bojaźliwie.
— Mój kochany Jarmierzu, ja się z tém obchodzić nie umiem! — odezwał się głosem drżącym.
— A cóżeście wy tam między niemcami robili? Nie juściż w spódnicyście chodzili, junoszo Właście. E! toć trzeba tego pozbyć. Ja was pamiętam dawniéj, bom mało co od was starszy — choć wy mnie może nie pamiętacie — wyście dzieckiem rwali się do dzidy i młota, ledwie mogąc go dźwignąć. Jakże się to stało, żeście tak odmienić się mogli?
Włast zmilkł — spojrzał na wesołego sotnika, i uśmiechnął się smutnie.
— Kiedyś to zrozumiecie — rzekł po namyśle...
— A wy tymczasem przypomnicie sobie młode czasy — zawołał Jarmierz. — Stary Luboń mi wam służyć kazał, zobaczycie, że wam dobrze usłużę. Będziemy się na koniach pędzali po lesie ze psy i oszczepami, aż się dusza rozraduje! Hej! hej! może się tam i inna zwierzyna nadarzy, białe dziewczę w wianuszku, co ze śpiewką błądzi po lesie. I bez tego, bo wyżyć trudno.