Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 036.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzał na ładne dziewczę, okiem gorącém, a staremu panu służył, krwi i potu nie żałując.
Pierwszy raz w życiu téj nocy, goryczą i kwasem zapłynęło mu serce. Wszystkie jego nadzieje w niwecz się obróciły, wszystka służba wierna marnie poszła. Syn powrócił. Patrzał nań z zazdrością jakąś i żalem Jarmierz i nieledwie się ucieszył, gdy dostrzegł, że chłopak był nieśmiały, a do serca ojcu wojakowi z trudnością mógł przypaść.
Uczucia więc jego dla przybysza, nie były bardzo życzliwe — miał doń żal, a jednak, ujmującego w sobie coś takiego miał Włast, że gdy się doń odwrócił i uśmiechnął, podając rękę na powitanie — Jarmierz uczuł, sam niewiedział, litość czy poszanowanie, a zazdrość na chwilę w nim wystygła.
— Ojciec wasz a pan mój, junoszo Właście — rzekł — pokazując na chłopaka, który odzież składał przed nim, życzy sobie, abyście suknie zmienili, aby się i pamięć nie została dawnéj biedy. Przyniosłem wam, co było najlepszego, będzie w tém lepiéj, niż w staréj podróżnéj siermiędze.
A i bez miecza, synowi pańskiemu być nie przystoi.
To mówiąc, śmiał się do niego. Włast stał patrząc w ziemię zmięszany jakoś i smutny.
— Jabo — ja... — rzekł — tak do téj sukni nawykłem.