Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 024.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podróżny popatrzał się nań i zawahał się z odpowiedzią...
— Od Poznania jestem — wyjąkał głosem prawie drżącym — alem tu kilkanaście lat nie bywał...
I urwał.
Te słowa dziwnie jakoś w uszach zabrzmiały Luboniowi; siedział na ławie zdala, usłyszawszy je, powstał, i zbliżył się ku gościowi, wpatrując w niego pilnie. Przybylec siedział w cieniu, okienniczka była na pół zasunięta, Luboń ją otworzył, ale światła nie weszło wiele, bo na dworze mrok się robił. Klasnął w ręce o łuczywo na ludzi.
— Cóż to się z wami działo, żeście tu nie bywali tak długo, po obcych się włócząc ziemiach? — zapytał...
— Długoby to mówić było — wahając się jakoś począł gość. — Małém dzieckiem na wojnie, porwali mnie niemcy od ojca...
Ledwie słów tych dokończył, gdy gospodarz skoczył oburącz go porywając za ramiona, i głosem, który dwór cały przeraził jak piorunem — krzyknął.
— Włast! tyś Włast!
Gość padł na kolana, za nogi go obejmował, i płakał...
Gdy dziewczyna weszła z łuczywem i postrzegła to, przestraszona rzuciła ogień i wybiegła, choć sama nie wiedziała co ją przeraziło.