Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 019.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdala już przybywający witał swe niewiasty, a one jego. Matka to była i córka, bo żony nie miał dawno.
Zsiadł tedy u progu gospodarz, konia zdając na parobka i pozdrowiwszy matkę, pogłaskawszy córkę, jak stał do świetlicy poszedł. I one ciągnęły za nim. A gdy na ławie za stołem siadł, kołpak zdejmując i czoło ocierając, stara z komory kubełek pełny napoju wyniosła.
— Pij synu — rzekła — na upał to jedyne... kwas brzozowy najlepiéj gasi pragnienie... Słońce nas téż, jakby się gniewało, piekło cały dzień bez litości.
I patrzały mu w oczy stara i młoda jakby myśli jego zgadywać chciały. Siedział posępny. Badać go nie śmiała matka, dziewczę było odważniejsze.
— Coś bo niewesoło od knezia Mieszka wracacie! — odezwała się — czyżby się co złego niosło?
— Co tam ma być! — rzekł Luboń — nie ma nic... Mieszek wojny patrzy i tęskni, gdy jéj nie ma... Doma mu nudno...
Westchnął i popatrzył na córkę, która niewiedzieć dlaczego pod tém wejrzeniem ojcowskiém spłonęła. Zaciężył jéj wianek leśny, zdjęła go ze skroni i poszła z nim do komory. Dopiero po odejściu jéj starucha się do syna zbliżyła i w oczy mu badająco spojrzała.