Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 011.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I.



Wieczór był skwarnego dnia letniego, słońce zachodzić miało za lasy. Co żyło, ukryte w cieniach i zaroślach, czekało by powiał wiatr wieczorny, spadła rosa ożywcza i palące promienie dopiekać przestały. Milczało wszystko... stada w zaroślach się chroniły, ludzie po lasach, rzadko ptak przeleciał w powietrzu, które ziało ogniem. Noc miała przynieść ochłodę i wypoczynek po dniu, który zwarzył rośliny i wyssał z ziemi ostatki wilgoci po niedawnéj pozostałe burzy. Tego dnia pod wieczór nawet nie zmniejszył się upał i na niebie chmurki żadnéj widać nie było. Wypogodzone, rozpalone, bezbarwne, zwiastować się zdawało posuchę, bo tarcza słoneczna po nad lasami okryła się barwą krwi, i purpurowa, bez-