Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 175.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzowi, Otto wdzięczen mu będzie za to... i wynagrodzi go pewnie...
Gdy Sydbór wpatrując się w niego ciekawie stał miecz biorąc, Wigman szepnął.
— Dajże mi umrzeć spokojnie...
I jak stał za stołem, posunąwszy go jeszcze, padł na kolana na ziemię, złożył ręce i głośno po niemiecku modlić się zaczął.
W téj przedśmiertnéj modlitwie było coś tak przejmującego, że ludzie wszyscy ustąpili się z trwogą i poszanowaniem od niego. On nie widział już ich i nikogo, modlił się gorąco... Ze krwią razem płynęły mu łzy, a z ust dobywały się niezrozumiałe wyrazy i głębokie westchnienia; kilkakroć dłonią okrwawioną uderzył się w piersi, potém czoło sparł na skrzyżowanych dłoniach, zasłonił oczy, jak ci rzymscy gladiatorowie, co rzucali na twarz kraj szaty, aby się nie wydać z bolu wyrazem... nie widać było nic, tylko drżące dłonie i zbielałe czoło. Zsunął się powoli na ławę i skonał.
Tam gdzie siedział i klęczał, stała kałuża krwi skrzepłéj.
Sydbór i wszyscy świadkowie téj śmierci długo stali, wpatrując się w nieszczęśliwego. Dzień się robił coraz jaśniejszy i do chaty zaglądał już, gdy zatętniło i kneź Mieszko z drużyną podjechał pod zagrodę. Wybiegł Sydbór miecz Wigmana niosąc i winszując mu zwycięztwa.